z codzienności (4)

Fajny film wczoraj widziałem. A właściwie w czwartek w ramach „offowych czwartków”. Wzięliśmy babcię pod pachę i za natchnieniem chwili polecieliśmy na przedpremierowy pokaz nominowanego do oscara filmu Wima Wendersa Perfect days. Film z gatunku tych „dojrzewających” – dopiero po seansie, następnego dnia, albo i jeszcze później człowiek zaczyna ogarniać całość, dostrzegać sens przekazu, rozumieć niektóre sceny i „smaczki” zaserwowane przez reżysera. Tak więc kilka przemyśleń – bo film wywarł na nas wszystkich wielkie wrażenie. Dałem 9/10 na Filmwebie, bo on jest taki własnie „mój” i mógłbym takie codziennie.

Powiedziałbym , że jest to filmowa ballada o prostym życiu. Powiedziałbym więcej: Wenders – poeta kamery – pokazuje czym jest szczęście. Niemiecki reżyser robi film stricte japoński i można powiedzieć, że odrobił lekcje że wschodniej wrażliwości. Główną rolę gra jeden z najlepszych japońskich aktorów a akcja toczy się w Tokio. Rewelacyjne zdjęcia pokazują życie tego miasta – tu zwrócę uwagę na poboczny acz ważny akcent turystyczno-poznawczy. Poznajemy bowiem w filmie Japonię i Japończyków, ich życie i patrzenie na świat. Przede wszystkim jednak poznajemy Hirayamę – małomównego samotnika, zamkniętego w sobie czyściciela toalet i widzimy jego życie od świtu do nocy oraz jego sny pokazane w jakiejś dziwnej filmowej technice.

Pan Hirayama swoje w życiu przeżył i jakieś „fikołki” w życiu zrobił. Widać to tylko w kilku akcentach. W relacji z bogatą siostrą (a raczej jej braku) , w pytaniach siostrzenicy, która w pewnym momencie łamie mu życiowy schemat, w tym, że nie chce odwiedzać ojca, który podobno „się zmienił”. To „stare życie” to tylko sztafaż. Przeszłość jest za nim. On ją „przepracował”, albo wciąż przepracowuje w snach. Ważniejsze jednak jest to czego doświadcza tu i teraz – choć, jak się wydaje, mógłby być zupełnie gdzie indziej – wiedzie proste i na swój sposób piękne życie w swoim małym tokijskim mieszkanku . Doświadcza szczęścia, co nie jest powiedziane wprost, ale to widać, słychać i czuć. W zasadzie nic wielkiego się nie dzieje – bohater filmu po prostu żyje – przede wszystkim w zgodzie ze sobą – a widz mu w tym prostym życiu towarzyszy. Kiedy chodzi do pracy, wykonuje ją z oddaniem i ogromnym zaangażowaniem. Kiedy odpoczywa – przyjemności czerpie z rzeczy prostych – słucha muzyki z lat 90tych ze starych kaset, obserwuje przyrodę, robi zdjęcia analogowym aparatem, czasem chodzi do baru, gdzie wszyscy go znają, wieczorem czyta książkę, uprawia rośliny doniczkowe. Prostota i powtarzalność. Przede wszystkim jednak zgoda ze sobą, spokój i pogoda ducha. Film jest piękną medytacją (sic! z japońskimi toaletami w tle!). Kojarzył mi się z pięknym dokumentem Philipa Gröninga Wielka Cisza – o życiu zakonników w klasztorze kartuzów we Francji. To inna bajka ale koresponduje z historią tokijskiego czyściciela toalet.

Widz, który właśnie wszedł do kina ze świata pełnego bodźców, informacji i skrajnych emocji (wszak właśnie zbliżały się wybory) czemuś patrzy na Hirayamę z podziwem i zazdrością. I – rozmyślając nad spokojnym i pełnym harmonii życiem filmowego bohatera – przygląda się swojemu życiu. I widząc szczęście, zastanawia się: czym ono jest i z czego wypływa? Myślę, że każdemu z tego przyglądania wychodzi co innego i zgadzam się ze stwierdzeniem jednego z recenzentów, że – jeśli dobrze do tematu podejść – możemy mieć tu do czynienia ze swoistą filmoterapią.

Na film trafiłem przez przypadek, ale jakie to było trafienie! Zwłaszcza, że ostatnio mało oglądam, dużo czytam. Serdecznie polecam! Poprzyglądajcie się Hirayamie i weźcie sobie od niego coś dla siebie. Grają jeszcze w dobrych kinach.

poniżej piosenka Lou Reed’a od której tytuł filmu:

dziennik 8/365 wtorek

Jeżeli chodzi o oskarowego zwycięzcę – film Wszystko wszędzie naraz – to film jest rzeczywiście porąbany – jak to określiła Zuzia. Surrealizm – level master. Wyobrażam sobie, że gdyby posadzić w jednym pomieszczeniu Salvatora Dalego, Zdzisława Beksińskiego i Harukiego Murakamiego, dać im dużo zioła i trochę czasu, stworzyli by coś podobnego. Film jest tak odjechany, że trudno o nim cokolwiek napisać – z wartką akcją, przenoszeniem się głównych bohaterów między różnymi światami, w których to światach zmieniają się im też osobowości i role, a nawet ciała . Niemniej po początkowej konsternacji zaczęliśmy nawet podążać za fabułą … Może lepszym określeniem byłoby , że ona (fabuła) nas jakoś za sobą ciągnęła, bo nie sposób było się zatrzymać, wyjść z uprzedniego szoku i wejść w następny. A ja przecież jestem niespotykanie spokojny człowiek i moja percepcja nie nadąża za taką gonitwą. A niektóre momenty były całkiem interesujące i wartały zatrzymania się i jakiejś refleksji: na przykład wtedy , gdy one (matka i córka) zmieniły się w dwa kamyczki na skraju przepaści, wiodąc filozoficzny wywód o życiu .

Ok. Raz można, ale jeśli kino pójdzie w tym kierunku, to ja pójdę w innym.

***

Co poza tym? Nie pojechałem z dziadkiem na badania, bo ten – tuż przed wyjazdem – zerknął w dokumenty i zobaczył, że są one 14tego kwietnia- czyli dokładnie za miesiąc. Za to się trochę pośmialiśmy.

Po południu poszliśmy na pizzę z wnukami i Olą. Całkiem przyzwoitą pizzerię mamy tuż przed naszym wieżowcem. Po pizzy wielkie puszczanie baniek za pomocą specjalnych przyrządów. Wesoło było i sympatycznie

***

cytat na dziś – z rzeczonego filmu :

Nawet w durnym świecie, gdzie mamy parówki zamiast palców, świetnie sobie radzimy stopami.

środa 13 lutego 2019

Idźcie na Green Book, póki grają w kinach. Ludzkość potrzebuje takich filmów jak kania dżdżu, zwłaszcza w tak zwanych dzisiejszych czasach, w których świetnie nauczyliśmy się budować mury, a zapomnieliśmy jak się buduje mosty.  Ech… filmów jak filmów – ludzkość bardziej potrzebuje tego, co w tym filmie jakoś wybrzmiewa.

Reżyser zastosował starą filmową kalkę – znaną choćby z Nietykalnych czy z Choć goni nas czas – oto ludzie, których nic nie łączy, a raczej wszystko dzieli, stają się – po pierwsze – sobie potrzebni, po drugie – sobie bliscy, a nawet bardzo bliscy. Bo film jest o przyjaźni – wykidajły ze słynnego amerykańskiego klubu, „twardo ciosanego” białego rasisty włoskiego pochodzenia i wysublimowanego czarnoskórego muzyka, artysty znającego wiele języków i posiadającego kilka doktoratów. Obaj ruszają w podróż – trasę koncertową na prawicowe i rasistowskie amerykańskie południe, a rzecz dzieje się w trudnych latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy na amerykańskim południu obowiązuje jeszcze segregacja rasowa…. Podczas tej podróży wiele się dzieje, ale największą rzeczą jest to, że bohaterowie filmu poznają siebie nawzajem, przezwyciężają wzajemne uprzedzenia, dokonuje się jakaś wewnętrzna przemiana i rodzi się ich wielka przyjaźń.

Bardzo dobry film dostarczający prostych wzruszeń, głębokich przemyśleń i ostatecznie dający nadzieję. Tę nieco naiwną nadzieję na to, że świat może być lepszy – mamy wiec do czynienia z kinem „ku pokrzepieniu serc”, bo świat jaki jest każdy widzi. Pięć oskarowych nominacji nie dziwi – będę trzymał kciuki, by nagrody spłynęły.

Można? Można! – trzeba powiedzieć patrząc na historię bohaterów filmu, zwłaszcza , że wydarzyła się naprawdę, a Tony Lip, Don Shirley przyjaźnili się do końca życia- czyli ponad 50 lat, a zmarli w odstępie trzech miesięcy w pierwszej połowie 2013 roku.

Przezwyciężanie stereotypów, uprzedzeń i wzajemnych animozji jest trudne, bardzo trudne, ale – do cholery – możliwe! Wszyscy w Polsce powinniśmy ten film obejrzeć, a potem wyruszyć w drogę…

i niech nam dziś zagra nie kto inny jak Don Shirley:

 

 

 

 

filmowo – Paterson

Fajny film wczoraj widziałem. O kierowcy autobusu, który pisał wiersze. To nie jest rzecz dla miłośników kina akcji. „Paterson” Jima Jarmuscha to z wolna tocząca się (żeby nie powiedzieć ‚snująca się”) opowieść o zwyczajnym życiu dwojga ludzi i psa. I o miłości – ale nie takiej żywiołowej, podkręconej, podkolorowanej. Zwyczajnej, codziennej – zawierającej się w zwykłym byciu ze sobą, codziennych czynnościach, akceptacji swoich pasji i zainteresowań, również wad i – że tak to ujmę – niedociągnięć. Życzliwość i wsparcie – to dwa słowa, które oprócz miłości wydają mi się kluczowe w odniesieniu do relacji filmowych bohaterów: kierowcy Patersona i jego żony Laury, domorosłej artyski, która marzy o sklepiku z wypiekami i karierze piosenkarki country.

Paterson to również film o poezji. Ona wiąże się z wrażliwością i z nieco innym postrzeganiem świata i ludzi, dostrzeganiem drugiego dna, wchodzeniem w świat symboli, znaków, patrzeniem sercem, dostrzeganiem piękna w codzienności. Filmowy Paterson , kierowca-poeta to potrafi, choć miasto Paterson, w którym żyje (ot, przypadek, że tak samo się nazywa) jest całkiem zwyczajnym miastem. Zapisuje swoje wiersze w kajeciku, który zawsze nosi ze sobą. I w zwyczajnej prozie życia odnajduje poezję.

I choć widz w trakcie seansu zastanawia się o co chodzi? – układanka zaczyna być wyraźna na końcu. Chodzi o szczęście, które – jak pokazuje Jarmusch w typowych dla siebie prostych, statycznych ujęciach – nie jest czymś nieosiągalnym i dalekim, nie trzeba za nim gonić. Bohaterowie filmu znajdują je w prostym życiu – w radości i zadowoleniu z tego, co mają – chociaż przecież nie rezygnują z marzeń i aspiracji – i wreszcie w prostej, szczerej miłości do siebie. I może to jest własnie klucz?

Ktoś powiedział, że ten film jest małym traktatem filozoficznym. Zgadzam się.

—————-

cytat na dziś – Kornel Makuszyński – z Koziołka Matołka:

„Westchnął cicho nasz koziołek i znów poszedł biedaczysko po szerokim szukać świecie tego co jest bardzo blisko.”

spokojnie

Święta się skończyły, powietrze zeszło. Chata pełna, każdy robi to co lubi. Poszedłem do Lidla po produkty na pizzę i czułem się trochę jak w kościele – leciała Cicha Noc i Lulajże Jezuniu –  nawet ludze w sklepie nie rozmawiali a krok robił się taki dostojny. Potem  Kuba zrobił tę pizzę na cudownym szamotowym kamieniu (pięć minut i gotowa!) i powoli weszliśmy w świętowanie Maćkowej osiemnastki – tak tak, to już dzisiaj – z dzieci ostała nam się jeno Zuzia… reszta to dorośli … – życie.

Na Wigilii było 12 osób  – i to było wyzwanie, któremu sprostaliśmy. Niemniej fizycznie czułem się przynajmniej jak po półmaratonie. W sumie całe trzy dni to nieustanne spotkania, pogaduchy, jedzenie, kolędowanie. Dobry czas, bardzo intensywny. Dużo dobrych emocji i rzeczywiście  Święta były takie jak w życzeniach: spokojne, pogodne i  momentami wesołe. Ale dobry jest też ten moment, kiedy   u b o g a c e n i   tymi emocjami (wiem wiem- okropne słowo – też nie znoszę, ale raz w roku można…) wracamy do rzeczywistości.

Zapamiętam wnusia Filipka tańczącego w stroju Mikołaja, wejście wzruszonego dziadka R., którego od lat nie było w naszym domu oraz wspólne oglądanie filmu (mamy też taki obyczaj) – swoją drogą   z n a k o m i t e g o: Capitain Fantastic – o wychowaniu, pedagogice,wartościach, społecznych konwenansach i płynięciu pod prąd.  Taka kinowa miłość od pierwszego wejrzenia: oglądasz i wiesz od razu, że film wskakuje do pierwszej dziesiątki twoich ulubionych , obok Skazanych na Shawshank, Między Słowami Prostej historii.

Wczorajszy dzień spędziłem unikając kuchni, garów i jakiegokolwiek pichcenia. Nawet w grajdole siedziałem tyłem do wszystkiego. Dziś już się z garami przeproszę i zrobię dwa ulubione Maćkowe dania: węgierską gulaszową i mazurek z toffi.