Fajny film wczoraj widziałem. A właściwie w czwartek w ramach „offowych czwartków”. Wzięliśmy babcię pod pachę i za natchnieniem chwili polecieliśmy na przedpremierowy pokaz nominowanego do oscara filmu Wima Wendersa Perfect days. Film z gatunku tych „dojrzewających” – dopiero po seansie, następnego dnia, albo i jeszcze później człowiek zaczyna ogarniać całość, dostrzegać sens przekazu, rozumieć niektóre sceny i „smaczki” zaserwowane przez reżysera. Tak więc kilka przemyśleń – bo film wywarł na nas wszystkich wielkie wrażenie. Dałem 9/10 na Filmwebie, bo on jest taki własnie „mój” i mógłbym takie codziennie.
Powiedziałbym , że jest to filmowa ballada o prostym życiu. Powiedziałbym więcej: Wenders – poeta kamery – pokazuje czym jest szczęście. Niemiecki reżyser robi film stricte japoński i można powiedzieć, że odrobił lekcje że wschodniej wrażliwości. Główną rolę gra jeden z najlepszych japońskich aktorów a akcja toczy się w Tokio. Rewelacyjne zdjęcia pokazują życie tego miasta – tu zwrócę uwagę na poboczny acz ważny akcent turystyczno-poznawczy. Poznajemy bowiem w filmie Japonię i Japończyków, ich życie i patrzenie na świat. Przede wszystkim jednak poznajemy Hirayamę – małomównego samotnika, zamkniętego w sobie czyściciela toalet i widzimy jego życie od świtu do nocy oraz jego sny pokazane w jakiejś dziwnej filmowej technice.
Pan Hirayama swoje w życiu przeżył i jakieś „fikołki” w życiu zrobił. Widać to tylko w kilku akcentach. W relacji z bogatą siostrą (a raczej jej braku) , w pytaniach siostrzenicy, która w pewnym momencie łamie mu życiowy schemat, w tym, że nie chce odwiedzać ojca, który podobno „się zmienił”. To „stare życie” to tylko sztafaż. Przeszłość jest za nim. On ją „przepracował”, albo wciąż przepracowuje w snach. Ważniejsze jednak jest to czego doświadcza tu i teraz – choć, jak się wydaje, mógłby być zupełnie gdzie indziej – wiedzie proste i na swój sposób piękne życie w swoim małym tokijskim mieszkanku . Doświadcza szczęścia, co nie jest powiedziane wprost, ale to widać, słychać i czuć. W zasadzie nic wielkiego się nie dzieje – bohater filmu po prostu żyje – przede wszystkim w zgodzie ze sobą – a widz mu w tym prostym życiu towarzyszy. Kiedy chodzi do pracy, wykonuje ją z oddaniem i ogromnym zaangażowaniem. Kiedy odpoczywa – przyjemności czerpie z rzeczy prostych – słucha muzyki z lat 90tych ze starych kaset, obserwuje przyrodę, robi zdjęcia analogowym aparatem, czasem chodzi do baru, gdzie wszyscy go znają, wieczorem czyta książkę, uprawia rośliny doniczkowe. Prostota i powtarzalność. Przede wszystkim jednak zgoda ze sobą, spokój i pogoda ducha. Film jest piękną medytacją (sic! z japońskimi toaletami w tle!). Kojarzył mi się z pięknym dokumentem Philipa Gröninga Wielka Cisza – o życiu zakonników w klasztorze kartuzów we Francji. To inna bajka ale koresponduje z historią tokijskiego czyściciela toalet.
Widz, który właśnie wszedł do kina ze świata pełnego bodźców, informacji i skrajnych emocji (wszak właśnie zbliżały się wybory) czemuś patrzy na Hirayamę z podziwem i zazdrością. I – rozmyślając nad spokojnym i pełnym harmonii życiem filmowego bohatera – przygląda się swojemu życiu. I widząc szczęście, zastanawia się: czym ono jest i z czego wypływa? Myślę, że każdemu z tego przyglądania wychodzi co innego i zgadzam się ze stwierdzeniem jednego z recenzentów, że – jeśli dobrze do tematu podejść – możemy mieć tu do czynienia ze swoistą filmoterapią.
Na film trafiłem przez przypadek, ale jakie to było trafienie! Zwłaszcza, że ostatnio mało oglądam, dużo czytam. Serdecznie polecam! Poprzyglądajcie się Hirayamie i weźcie sobie od niego coś dla siebie. Grają jeszcze w dobrych kinach.
poniżej piosenka Lou Reed’a od której tytuł filmu: