a po burzy spokój

Bez internetu, to se możesz pisać jedynie w kajeciku, uskuteczniając odchodzącą w zapomnienie czynność pisania długopisem. No ale jest! wrócił ku ogólnej radości, więc notka po dwóch dniach przerwy, za to dłuższa – blogoćwiczenia trwają! A nie było internetu ponieważ była burza i chyba jakaś awaria. A burza była taka, że człowiek się zastanawiał o drugiej w nocy, czy jakaś kolejna wojna się – nie daj Boże – nie zaczyna …. Bo my tu żyjemy sobie na górce, nad zatoczką, po drugiej stronie zatoczki jest druga górka i gdy pośrodku dupnie piorun, to jego dźwięk leci po wodzie, po płaskim – odbija się od górki do górki i zwielokratnia, co daje wrażenie ni mniej ni więcej tylko artyleryjnego strzelania tudzież* końca świata. A burze tutaj solidne, bo za plecami mamy Velebit- najwyższe w Chorwacji góry. Noc mieliśmy więc nieprzespaną.

A jak mówi poeta po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój – gdy odchodził front nawet tęcza się pojawiła:

do tego morze, które było wzburzone dostało więcej kolorów od granatów przez lazury po brązy – aż miło popatrzeć:

ale kąpać się jeszcze nie chciało i zanim słoneczko się nie rozgości na dobre na niebie powędrowałem z Sasunią na puste dzikie plaże, gdzie spędziliśmy pół dnia jak Robinson z Piętaszkiem:

* * *

Nawiązując do pisania w kajeciku: zdarzyła mi się tutaj mała-wielka tragedia. Otóż zostawiłem kajecik na tarasie, leżał w upale kilka godzin i zniknęła mi duża część  zapisków (25%?) Pewnie z racji tego , że pisałem cienkopisem z jakimś marnej jakości atramentem? W każdym razie nie ma. Zniknęło – ku mojej wielkiej boleści. Bo ja w kajeciku zapisuję to , co jest nie moje, a co chcę przyjąć jako swoje, co chcę by we mnie zostało, cytaty z książek, myśli z wywiadów, tytuły książek które warto przeczytać, autorów wartych poznania , itp, itd… Coś, co nie chciałem , by odeszło w zapomnienie, ale też to, co wyciągnąłem z niepamięci – dla siebie, czasem też dla innych (vide :cytaty na dziś) Jest to swoisty skarbczyk, do którego jestem przywiązany. I tu nagle taki zonk…

Na pocieszenie mówię sobie, że jednak większość się uchowała, ale spieszę się  kochać te myśli, tak szybko odchodzą:

cytat na dziś, Andrzej Bobkowski, w opowiadaniu Na tyłach – myśl napisana gdzieś w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku :

Europejczyk, który nie chce być wolny, przestaje być Europejczykiem. Aby nim pozostać musiałem wyjechać. Ktoś z Polski powiedział mi raz: „widzi pan – totalizm, to nie rząd totalistyczny, to nie ustrój totalistyczny. Totalizm zaczyna się wtedy, gdy nie tylko szary obywatel, człowiek ulicy, lecz kiedy całe społeczeństwo zaczyna z pełnym przekonaniem mówić „rząd musi, państwo powinno…itd” Dopiero wtedy zaczyna się totalizm. Totalizm nie jest formą ustroju, on jest formacją duszy i umysłu obywatela”. W Europie całe społeczeństwa zaczynają już wierzyć, że „rząd musi”. 

tudzież – słowo wykreślone przez Andzeja Dobosza , który na polecenie prezydenta Dudy poprawiał Przedwiośnie dla potrzeb „narodowego czytania” wykreślając niektóre przymiotniki, których uznał, że jest za dużo lub słowa, które uznał za archaiczne. Napiszę tak: wczesny Dobosz był całkiem do rzeczy, pisał nawet ciekawe felietony w czasach, gdy prowadził w Paryżu polską księgarenkę, ale ostatnio coś mu odwaliło (żoncia mówi, że za ostro, a ja uważam że „odwaliło” jest słowem bardzo adekwatnym)…

Mniejsza o poglądy polityczne, ale poprawiać mistrzów?? Aż strach pomyśleć co może się stać z polską literaturą, gdy Duda i jego podwładni literaci zechcą jeszcze coś poprawić  czy wykreślić (Mickiewicza? Gombrowicza? Prusa?) . Dziś przymiotnik „narodowy” odmienia się przez wszystkie przypadki chyba zbyt często? – jeśli jednak mówimy o „narodowym dziedzictwie”, to jest nim w ogromnej mierze literatura. Co się stanie, gdy zaczniemy dzieła literackie poprawiać w imię jakkolwiek rozumianej poprawności? Może potem zaczniemy przemalowywać obrazy? przebudowywać zabytki?  Trzeba się głośno oburzać i przeciwstawiać głupocie, co niniejszym czynię.

Przystępuję również do SKOT-u, czyli Społecznego Komitetu Obrony Tudzież(y) powstałego po tekście Michała Nogasia i deklaruję, że słowa „tudzież” będę ochoczo używał tudzież zachęcał do używania i przystąpiania (zwłaszcza blogerów tudzież komentatorów). Howgh!

 

uurloop!

Urlop to dla mnie celebracja. Takie małe święto. Czas wytęskniony, wyczekany i przygotowany. Potrzebowałem tego urlopu bardziej niż kiedykolwiek po tej jeździe bez trzymanki, która trwała przez ostatnie trzy miesiące. Żoncia również była w wielkiej potrzebie. I oto jest!

Mam taka rozwrywkę, że już w zimie siedzę sobie na bookingu i szukam ciekawych miejsc, myślę „gdzie by tutaj?” , analizuję oferty , ceny, mapy, opinie. Oglądam wszystko na Google earth. Wszyscy się z tego mojego hobby śmieją, a ja gdzieś z tyłu głowy dokonuję selekcji, zapisuję w ulubionych. Gdzieś w okolicach maja dokonuję ostatecznego wyboru.

W tym roku mamy metę, jakiej jeszcze nie mieliśmy: w ulubionej Chorwacji, nieopodal wyspy Pag, w małej wioseczce na końcu drogi, w której mają jeden sklepik, jeden kościółek i jeden mały bar przy plaży, w której turystów niewielu, a ci co są to raczej szukają świętego spokoju niż rozrywki, w apartamencie na piętrze domku pani Zdenki, z którego schodzi się wprost do morza – plażę więc mamy niejako prywatną, dzielimy ją z rodzinką miłych Słowaków, którzy mieszkają po drugiej stronie domu. Nie musimy się też na plażę „wyprawiać” – operujemy z własnego tarasu.

Nasza tegoroczna ekipa składa się z żonci, Zuzi, Sasetki i mnie. Póki co jest super i nie zamierzamy się stąd zbytnio ruszać przez całe dziewięć dni. Celem tym razem nie jest zwiedzanie, lecz wypoczynek. W planie są może dwie wycieczki – do Zadaru – bo blisko i jeszcze nie byliśmy, i na wyspę Pag – do pradawnego gaju oliwnego i po słynny paski ser.

Poa tym czytamy, pływamy, pichcimy, ogladamy filmy i seriale na Netflixie, chodzimy na spacery – słowem: o d p o c z y w a m y.

a oto i same zejście do morza. Dziewczyny od razu po przyjeździe popędziły pływać:

tu widok na nasz domek od strony morza (a na pierwszym planie bohaterki pierwszego planu)

tu widok na morze z innej perspektywy (bohaterki przepłynęły na drugi plan)

a tutaj zachód słońca, na który również nie trzeba się nigdzie wybierać – na tarasie sobie oglądamy 🙂


cytat na dziś – Sandor Marai –Księga ziół :

Czasami niewiele znacząca podróż, zmiana miejsca o parę kilometrów wyrywa nas z pospolitej, okresami dręczącej i na pozór niemożliwej do zniesienia, kręcącej się w kółko bezradności. Czasami wystarczy wybrać się do Ostrzykomia, a już przychodzą nam inne myśli o życiu, wyraźniej widzimy nasze zadania.

 

Chorwacja pięć – Suha Punta

Dziś pojechaliśmy na jedną ze słynnych plaż na wyspie Rab – Suha Punta. Blisko – 4 km od naszego mieszkanka. Nieco dalej jest równie słynna Kandarola – ale, żeby tam wejść trzeba by było rozebrać się do naga. Pozostaliśmy więc na Suha Punta, bo Towarzystwo czemuś nie było skłonne… 😉

 Ta plaża jest umiejscowiona na zielonej części wyspy –  na półwyspie Kalifront – kilometr dalej zaczyna się rezerwat przyrody Dundo z unikalnymi karłowatymi dębami. Pod takimi dębami znaleźliśmy sobie dzisiejszą miejscówkę – z widokiem na uroczą lazurową zatoczkę. A czas spędziliśmy na czytaniu , pływaniu i oddawaniu się people watching – bo warunki były sprzyjające. Cudownie było! powietrze było! a jakie kolory!

Jak piękne jest to, że ludzie są tak różnorodni! To różnorodność czyni świat ciekawszym.  Pierwsze , co zaobserwowaliśmy:spokój, wymieszanie ras i narodów i jakaś taka harmonia. Wielu ludzi i nikt nikomu nie przeszkadzał. Jeśli alkohol na plaży, to tylko w barze (tu alkohol piją raczej na wieczornych nasiadówach)- spokój, sympatia, wzajemna życzliwość. Można? można.

Spodobała nam się pewna rodzina „grubasków” – rzucali się w oczy, bo wszyscy mieli długie włosy zaplecione w warkocze (mężczyźni także na brodach) , tatuaże oraz słuszną posturę. Mama i tata w okolicach pięćdziesiątki, syn z synową tak przed trzydziestką. Chyba jacyś motocykliści? Na widok tej ekipy bawiącej się w wodzie gumową piłeczką i pływającej na dwóch niewielkich materacykach gęba sama się śmiała. Patrzyłem na młodzież i ich radość życia, na starsze pary z widocznym poczuciem spełnienia. Ciekawym było obserwowanie różnych narodowości – żywiołowych Włochów, spokojnych Anglików, stonowanych Niemców, wesołych Czechów – byli jeszcze Szwajcarzy, Słoweńcy, Słowacy, Bośniacy, Serbowie, dużo Rosjan i Austriaków, trochę Węgrów, . Z Polaków byliśmy tylko my – więc siebie nie obserwowaliśmy 🙂

I co tu dużo pisać? siedzieliśmy w swoim w swoim grajdołku i było nam bardzo dobrze, w regularnych odstępach czasu zażywaliśmy kąpieli. Było tak pięknie, że aż się nie chciało wracać… W rankingu plaż z tegorocznego wyjazdu Suhą Puntę umirszczamy na drugiej pozycji (zaraz po Zavratnicy). To był nasz ostatni dzień – jutro wracamy… z małym niedosytem, ale podobno tak trzeba.

Do Chorwacji wrócimy – chyba nawet za rok. Dlaczego? Ano dlatego, że tu jest pięknie , spokojnie, względnie blisko i tutejsze klimaty bardzo nam pasują. Można znaleźć spokój,  swoją przestrzeń i naprawdę wypocząć.   I z każdym pobytem coraz lepiej się tu czujemy.

Ostatni odcinek nadam już z Polski – pojutrze, bo jutro pakowanie i wracanie. 🙂

Chorwacja cztery – Kampor

Nawet ciekawe to codzienne pisanie. Wychodzi trochę dziennik. Dziś wyjechali jedni Niemcy – ci hałaśliwi, ci spokojniejsi zostali. Na miejsce tych pierwszych przyjechali Rosjanie i żyjemy tak sobie w jednym budynku: Polak, Rusek i Niemiec – w zgodzie i wzajemnej życzliwości… 🙂

Rano gospodyni przyniosła coś w rodzaju pączków – takie nieco inne niż nasze – mniejsze, na lżejszym cieście –  jak na ptysie –  i widać, że lane łyżką na gorący olej. Trzeba będzie spróbować w Polsce … Wpasowała się w klimat, bo akurat Żoncia zgłębia duńską sztukę szczęścia – a oni (Duńczycy) żeby być szczęśliwymi jedzą ciasta i palą świeczki i otulają się ciepłymi kocykami. Póki co kocyki sobe darujemy,  ale ciasta bardzo chętnie:

Andy, niestety nie podjąłem wyzwania rozmowy z gospodynią o globalnym ociepleniu i wysychaniu wód za pomocą mowy ciała, w obawie, by mnie nie uznała za wariata. 😉 A wody to chyba jednak przybywa? (topienie lodowców i te rzeczy – do końca wieku poziom oceanów ma wzrosnąć o 120 cm – a już znikają Wyspy Cooka i Mikronezja – w kazdym razie temat wart zgłębienia) Co do niewierzących w globalne ocieplenie – wrzucam ich do jednego worka z napisem, którego nie będę upubliczniał, w którym już dawno siedzą się antyszczepinkowcy, kreacjoniści, ci , którzy twierdzą, że ziemia jest płaska i większość zwolenników teorii spiskowych.

Wracając do tego jak minął dzień – Towarzystwo zadecydowało, że będzie statycznie i w związku z tym, że na plażę w Kampor nie wpuszczają psów – oddaliśmy się naszej ulubionej czynności – szukania ustronnego grajdoła. Znaleźliśmy miejsce w skałach, w którym jest już całkiem głęboko i da się pływać. Po dwóch metrach kamieni pojewia się piaszczyste dno, po którym pływają niebojące się niczego rybki i spacerują kraby. Samo miejsce malownicze, o niebo lepsze od zatłoczonej plaży. Pierwsze plażowanie w Kamporze uznaję za udane.

Jeżeli chodzi o Sasunię – w odpowiedzi na komentarz Kasi – to ona jest już doświadczoną podróżniczką – to jest jej drugi raz w Chorwacji, zaliczyła też Bułgarię. Nalezy do psów z żółtą kokardką – czyli potrzebuje swojej przestrzeni i nie jest ufna w stosunku do obcych. Ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Nie lubi wody, więc siedzi zazwyczaj pod parasolem lub w jakimś zacienionym miejscu i jest z nią święty spokój.Trzeba tylko uważać, gdy ktoś się za bardzo zbliży do naszego grajdoła, albo chce ją pogłaskać. Podróż znosi całkiem fajnie – ma taką swoją poduchę wypełnioną kulkami styropianowymi i na niej sobie siedzi. Oczywiście – w booking.com zaznaczam filtr „miejsce przyjazne zwierzętom” by mieć pewność, że nikt nas nie wygoni. Spokojnie też zostaje w domu nawet na kilka godzin, ale nie od razu – w nowym miejscu ją do tego przyzwyczajam: najpierw wychodzę na krótko, potem dopiero na dłuzej. Mam też gest „poczekaj” z palcem wskazującym podniesionym do góry – wtedy wie , że musi zostać, podkula ogon i kładzie się na swoim posłaniu. Już się przyzwyczaiłem do podróżowania z psem. Zresztą – Sasunia z nikim by nie została poza domownikami. Poniżej kilka zdjęć:

dzisiaj, przytulona do pana:

tu też dzisiaj (ona zawsze musi czegoś pilnować- wtedy czuje się najlepiej – tutaj pilnuje torebki):

a tutaj w hotelu w Bratysławie… jak widać rozgościła się na całego i odpoczywa po trudach podróży  😉

podsumowując: podróżowanie z psem jest nieco trudniejsze niż podróżowanie bez psa, ale ma swój urok i swoją specyfikę. 🙂

Chorwacja trzy – Rab

Skończyło się rumakowanie – dziś zjechaliśmy na wyspę Rab, mieszkamy w miejscowości Kampor, w niewielkim mieszkanku (zwanym apartamentem) na poddaszu – miejsce ok, ale wifi tak mizerne, że właściwie należy uznać, że go nie ma. Dudiblog po 10 minutach czekania wciąż nie może się załadować… A przecież na wakacjach trzeba robić wszystko , żeby się nie denerwować – więc pożyję sobie chwilę bez internetu – dla potrzeb publikacji codziennych będę włączał na chwilę ten roamingowy. Unia Europejska dała nam gratis całe 2,60 gigabajtów – doceńmy to i wykorzystajmy.

Na wyspie jest inaczej. Po pierwsze: tu jest cywilizacja – za oknem słychać samochody, do sklepów blisko, na plażę mamy 300 metrów… Podróż promem była ciekawostką, chociaż te dziesięć minut trudno nazwać podróżą. Zabukowaliśmy się w miejscowości Kampor. Mamy przemiłą gospodynię, która mówi tylko po chorwacku. Rodzinka deleguje mnie, zebym się z nią dogadywał i szczerze mówiąc – nawet mi wychodzi. Nadrabam mową ciała 😉

Dojechaliśmy na miejsce przed południem (pisało jak byk, że można się meldować od 11tej) – musieliśmy jednak poczekać, aż wyprowadzi się para Włochów. Potem jeszcze sprzątanie. Gospodarze usadzili nas na tarasie i kazali czekać, postawili piwo, soki i całą michę fig. Figi są dla mnie odkryciem roku, a figowce rosną tu na każdym kroku. Potem jeszcze zaserowali obłędne capuchino i można się było wprowadzać.

Na obiad zrobiłem duszone udka kurczęce z warzywami, z przyprawą meksykańską i pulpą pomidorową, do tego makaron.Potem siesta i poszliśmy na plażę. Na Rabie są plaże piaszczysce, co jest w Chorwacji ewenementem. Weszliśmy do wody – jest fajnie , woda ciepła…. ale po chwili: kurna, co to jest??? po stu metrach woda sięga ledwie za kolana… teraz rozumiem , dlaczego plaża wygląda jak przedszkole… dla rodzin z małymi dziećmi to raj. Jednak miejesce powinno się nazywać „brodzik w Kampor”. Po długim marszu przez wodę w końcu udało się popływać 🙂 Największą jego wadą jest, że nie wpuszczają psów – ulokowaliśmy się więc z Sasunią na ławeczce przy wejściu – tuż obok wielkiego kampera zrobionego z wojskowej ciężarówki.

Oddajmy jednak: miejsce jest malownicze. Zwłaszca wieczorem:

Jutro zwiedzamy wyspę… są tu piękne plaże, urocze zakątki i rezerwat … – nie wiem jeszcze ile się uda zwiedzić i czy będzie statycznie, czy dynamicznie… zależy od decyzji Społeczności… chociaż wiadomo, że to ja jestem przewodnikiem Stada… 😉