środa 13 lutego 2019

Idźcie na Green Book, póki grają w kinach. Ludzkość potrzebuje takich filmów jak kania dżdżu, zwłaszcza w tak zwanych dzisiejszych czasach, w których świetnie nauczyliśmy się budować mury, a zapomnieliśmy jak się buduje mosty.  Ech… filmów jak filmów – ludzkość bardziej potrzebuje tego, co w tym filmie jakoś wybrzmiewa.

Reżyser zastosował starą filmową kalkę – znaną choćby z Nietykalnych czy z Choć goni nas czas – oto ludzie, których nic nie łączy, a raczej wszystko dzieli, stają się – po pierwsze – sobie potrzebni, po drugie – sobie bliscy, a nawet bardzo bliscy. Bo film jest o przyjaźni – wykidajły ze słynnego amerykańskiego klubu, „twardo ciosanego” białego rasisty włoskiego pochodzenia i wysublimowanego czarnoskórego muzyka, artysty znającego wiele języków i posiadającego kilka doktoratów. Obaj ruszają w podróż – trasę koncertową na prawicowe i rasistowskie amerykańskie południe, a rzecz dzieje się w trudnych latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy na amerykańskim południu obowiązuje jeszcze segregacja rasowa…. Podczas tej podróży wiele się dzieje, ale największą rzeczą jest to, że bohaterowie filmu poznają siebie nawzajem, przezwyciężają wzajemne uprzedzenia, dokonuje się jakaś wewnętrzna przemiana i rodzi się ich wielka przyjaźń.

Bardzo dobry film dostarczający prostych wzruszeń, głębokich przemyśleń i ostatecznie dający nadzieję. Tę nieco naiwną nadzieję na to, że świat może być lepszy – mamy wiec do czynienia z kinem „ku pokrzepieniu serc”, bo świat jaki jest każdy widzi. Pięć oskarowych nominacji nie dziwi – będę trzymał kciuki, by nagrody spłynęły.

Można? Można! – trzeba powiedzieć patrząc na historię bohaterów filmu, zwłaszcza , że wydarzyła się naprawdę, a Tony Lip, Don Shirley przyjaźnili się do końca życia- czyli ponad 50 lat, a zmarli w odstępie trzech miesięcy w pierwszej połowie 2013 roku.

Przezwyciężanie stereotypów, uprzedzeń i wzajemnych animozji jest trudne, bardzo trudne, ale – do cholery – możliwe! Wszyscy w Polsce powinniśmy ten film obejrzeć, a potem wyruszyć w drogę…

i niech nam dziś zagra nie kto inny jak Don Shirley:

 

 

 

 

w kinie

Byliśmy na nowym Bondzie z młodszymi synami. Bond jak Bond – świetnie zrobiony, w swojej konwencji, doskonała muzyka, znakomite efekty, klasa, styl, elegancja, tradycja i współczesność, akcja goni akcję, niemożliwe staje się możliwym i ostatecznie dobro zwycięża ze złem. Jeśli dodamy, że obok świetnego Daniela Craiga w filmie wystąpiły piękne Monicca Belucci oraz Léa Seydoux i napiszemy, że momenty były – ostatecznie werdykt jest jeden : warto – widowisko przednie.

Jednak dodam łyżkę dziegciu do tej beczki miodu: popcorn. Rzadko chodzę do kina gdy są wypchane sale -raczej wolę odczekać chwilę, gdy już pierwsza fala widzów odpłynie i jest nieco luźniej. Tym razem uległem „presji społecznej” i obejrzeliśmy film w samym szczycie pierwszej fali: dzień po premierze, w piątek o godzinie 20.00 – kino wypełnione do ostatniego miejsca.

Przyjechaliśmy chwilę wcześniej, zajęliśmy miejsca oddając się rozmowie o tym jak bardzo zmienił się świat : nowe technologie obrazu, dźwięku, bilety kupione przez internet, przy wejściu pokazuję tylko wydruk – nie trzeba nawet robić rezerwacji (za które obecnie kina pobierają haracz w wysokości 1 zł). U nas na prowincji tego jeszcze nie ma, ale kinowy hangar jest w budowie. I tak sobie rozmawiamy, a kątem oka widzę, że co druga osoba wchodzi z ogromnym pudłem popcornu wielkości biurowego kosza na śmieci, do tego jeszcze wielki kubek z colą i niektórzy jakięś jeszcze łakocie w sreberkach, orzeszki, chrupki. „No to będzie się działo” – pomyślałem.

I gdy tylko seans ię rozpoczął kino wypełniło się ogólnym szelestem, mlaskaniem , chrupaniem i siorbaniem, które trwało całe dwie godziny bez przerwy. Dobrze, że akcja wartka i dźwięki filmu po części zagłuszały odgłosy konsumpcji. NO POGIĘŁO ICH WSZYSTKICH – pomyślałem… przecież gdy ktoś jest głodny, to może się najeść wcześniej – prawda?

Kino to obraz i dźwięk, sztuka, dziesiąta muza – spójny przekaz, który widz odbiera wpadając niejako w trans, wchodząc w historię całym sobą wyostrzając zmysły wzroku i słuchu. Wszystko co ten przekaz zakłóca jest niepożądane. Rozumiem, że popcorn swego czasu uratował kina przed bankructwem i skutkami Wielkiego Kryzysu, i jego jedzenie to jakaś tradycja. Ale po piewsze: to było w latach trzydziestych ubiegłego wieku na drugiej półkuli, po drugie: nie każda tradycja jest dobra – można tworzyć nowe, lepsze: np. całkowity zakaz konsumpcji i obyczaj nierozmawiania po rozpoczęciu seansu – dla dobra sztuki filmowej. Towarzystwu , które chce sobie pokomentować , pochrupać i pomlaskać można by w tych potężnych multikinach zrobić osobne seanse , albo wydzielić specjalne sale.

Jeżeli chodzi o komentowanie to w środy na naszym DKF-ie przychodzi grupa bliskich koleżanek  – no i te koleżanki siadają sobie w grupie, każda ma ze dwie princessy, jakieś orzeszki, chrupki (u nas nie ma popcornu! – uff) i gdy tylko zaczyna się seans – zaczyna się komentowanie … Trwa to jakiś czas (pół godziny?), póki się panie nie wyciszą i nie wejdą w klimat filmu. Ale wtedy zaczynają konsumować… No i co zrobisz? Nic nie zrobisz – zakazu nie ma. Wybaczam tylko tej jednej, która przychodzi na przemian z dużym kubkiem jogurtu albo z sałatką warzywną w plastikowym pojemniku – bo pojedyńcze dziwactwa są nawet sympatyczne, a takiej konsumpcji -że tak napiszę: nie słychać. Siadam zazwyczaj w drugim kącie sali, co trochę pomaga, ale tylko trochę. Najgorzej, że to grono „kinomanek” z miesiąca na miesiąc staje się większe…

Nie pisałem jeszcze o telefonach… ale już sobie daruję, sami wiecie…

W każdym razie postanowiłem sobie jedno: nigdy nie wniosę do kina popcornu, orzeszków, wafelków, chrupek ani niczego do konsumpcji za wyjątkiem napojów (wyłącznie z nakrętką). A telefon będę wyłączać przed wejściem na salę(nie wyciszać!) Z szacunku do siebie, innych a przede wszystkim do sztuki filmowej. Taki bierny opór wobec tzw. rzeczywistości. Ktoś się przyłączy?

w końcu

jakiś normalny, niepracujący weekend. Książka, termosik z kawą, łąka pod lasem, oddawanie się rzeczom nieważnym i niepilnym… – wiele nie trzeba, żeby było super…Zaraz lecę zobaczyć jak tam Więckiewicz w najnowszym filmie – zapowiada się bardzo ciekawie. Dawno w kinie nie byłem. 🙂

* * *

PS. film Król życia dobry . Czego innego się spodziewałem – raczej lekkiego i pozytywnego filmu z elementami komediowymi a tu całkiem poważna  powiastka psychologiczno-filozoficzna. O wartościach, relacjach, o tym , co w życiu ważne, o życiu w korporacji, o alkoholiźmie,  rodzinie. To jeden z tych filmów, które „zostają” w człowieku i w jakiś sposób dojrzewają. Motyw uderzenia w głowę, po którym- wobec pobudzenia niektórych partii mózgu – wszystko się człowiekowi odmienia i człowiek z nerwowego gbura staje się mądrym,kochającym i empatycznym człowiekiem- ech, przydałoby się niektórym…mam paru kandydatów, a i sam bym się czasem… Więckiewicz świetny, Bartek Topa – znakomita rola Kapsla, starego kumpla z problemem alkoholowym, Magda Popławska w roli żony niezła, Trela też daje radę.

PS2: Ukazał się film z zawodów Iron Dragon w Krakowie, w których zwyciężył Jacula –  zrobiony naprawdę profesjonalnie. Jeden z nielicznych, które pokazują triathlon w całej okazałości – oddaje emocje i piękno tej dyscypliny. Sześć minut. Zapraszam. Uważny widz dostrzeże zwycięzcę na trasie niejeden raz.

Na marginesie – Jacula szuka pokoju dla studenta w Krakowie – jedynki – gdzieś między AWF a AGH, bo tam będzie krążył. Ktoś, coś?  

a teraz film, najlepiej se włączyć full screen i muzę na całego 😉

siedzę i piję

kawę z cytryną – bo dzień będzie pracowity. Przy kawie z cytryną i łyżką miodu wszelkie redbule się chowają! Spróbujcie. Żoncia w kuchni – dziś jako ten kwiat: „powąchać: tak, dotykać: nie” – cytując klasyka, więc zasiadłem do pisania notki. Bo cóż z samego wąchania? 😉

takie varia z ostatnich dni, żeby nie uciekło: zacznimy od tego, że Jacula wrócił z Kanarów cały szczęśliwy, wytrenowany i spalony słońcem. Teraz leczymy mu bąble na rękach i słuchamy pięknych wspomnień. Póki co przypomniał sobie o nauce i czacha mu dymi,  za dwa tygodnie Cypr. A za dwa miesiące matura. Ja mówię: dwa miesiące bólu i po krzyku, ale on tak jakoś dziwnie na mnie patrzy.

W Warszawie na lotnisku miałem potyczki z policją -otóż postawiłem auto w miejscu, w którym auto może stać, ale tylko chwilę. Po dwóch godzinach wywołali mnie przez głośniki („kierowca samochodu o numerze …. proszony jest o pilne zgłoszenie się do pojazdu„) – ja w ty momencie siedząc w hollu głównym czytałem sobie w Dużym Formacie reportaże i uprawiałem people watching (holl lotniska to dobre miejsce do tego).. Zerwałem się na równe nogi i pobieglem, a tam już policjanci – i standard :„panie kierowco”, „prawo jazdy, dowód rejestracyjny, ubezpieczenie, „siądzie pan w aucie i poczeka”. No to usiadłem i czekam. Ale patrzę: nie ma telefonu. Kurde. Chyba z tych nerwów zostawiłem na ławce w holu? Krew uderzyła mi do głowy. Dzwonie z służbowego na prywatny. Sygnał jest, nikt nie odbiera. Biegnę szybko do policjantów, tłumaczę w czy rzecz i mówię , że muszę lecieć. ” No to biegiem, biegiem!!”. Biegnę – wpadam na holl. Służby lotniskowe dziwnie na mnie patrzą. Podbiegam do ławki: nie ma… Wracam załamany. „Jest?” – „Nie ma.” „Niech pan jeszcze dobrze sprawdzi w samochodzie”. Siadam w aucie- uspokajam się chwilę, zaczynam myśleć logiczie. Jeszcze raz dzwonię z służbowego. I widzę światełko. Na siedzeniu pasażera, przykryty gazetą. Wyciszony, bo wcześniej byłem w kinie. Lecę uradowany do policjantów : „jest! jest!”. Ci tylko kręcą głowami, oddają mi dokumenty, machają ręką – „Jedź pan na parking„… Mandatu nie było, a jakie były emocje ! 😉

A w kinie byłem na filmie „Dwa dni, jedna noc” z moją ulubioną Marion Cotillard w roli głównej (nominowaną za tę rolę do Oskara). Film nie dla każdego. Moim zdaniem znakomity – społeczny, ale cieżki w odbiorze: dołujący. Grana przez Marion Sandra stoi w obliczu utraty pracy. Pracodawca daje pracownikom alternatywę: dostaną premię pod warunkiem, że ten zwolni Sand z pracy. O wszystkim zadecyduje głosowanie. Sandra przez weekend postanawia spotkać się z każdym ze współpracowników i przekonać do głosowanie za pozostawieniem jej w pracy. Film jest o tym jacy są ludzie.

Na seansie byłem sam jeden (nie pierwszy i ostatni raz). Ciekawe doświadczenie:

Co jeszcze? A jeszcze chciałem wspomnieć o tym, że na kneziowisku idąc za ciosem napisałem o bardach – rozpoczynając, miejmy nadzieję ciekawy cykl, i o Mariuszu Wilku i jego prozie, ale to następnym razem, bo już trzeba się zbierać. Wspomnę tylko, że na wczorajszym długim wybieganiu kontynuowałem szukanie nowych dróg i po ośmiu kilometrach biegu zupełnie bocznym leśnym traktem odkryłem w lesie cmentarz. Jak się okazało był to przedwojenny niemiecki cmentarz ewangelicki. I na tym cmentarzu poczułem wiosnę. Między grobami masa przebiśniegów. I widziałem pierwszą pszczołę. „Życie i śmierć”, można powiedzieć:

o filmach, bieganiu, dziwnych snach i o tym „co ludzie powiedzą”

Dawno nie było o filmach. I o bieganiu. Dziś więc dwa w jednym. Kilka ciekawych filmów udało się ostatnio obejrzeć. Napiszę o trzech. Ale zanim – krótko o bieganiu: chciabym coś ogłosić. Bo jest taki mechanizm psychologiczny, że jak się coś ogłosi, to już nie ma zmiłuj. Ogłaszam więc wszem i wobec: moim czwartym maratonem będzie Cracovia Maraton, który odbędzie się 19 kwietnia. Howgh! Kto biegnie? Kto kibicuje? Komu jakiś ciuszek? 😉 A jeszcze sobie postanowiłem że póki żyję i póki sił -to dwa maratony w roku przebiegnę. Czy ja już o tym nie pisałem? Howgh.

No! A teraz o filmach. Najpierw Ida. Film doskonały. Wszystko w nim gra: fabuła, reżyseria, gra aktorska, zdjęcia. Oglądałem z zachwytem i trzymam kciuki za Oscara dla tego filmu. Z jednej strony poezja, z drugiej strony film bardzo mocny, poruszający emocje – rzecz o siostrzyczce, która tuż przed ślubami zakonnymi odkrywa swoje żydowskie korzenie. Akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia -świetnie ukazany klimat epoki, co podkreślają czarno-białe zdjęcia. Jakie zdjęcia! Wszystko jest tam ważne i potrzebne – każde ujęcie, gest, detal. Jednego nie rozumiem: dlaczego w Polsce obejrzało Idę jedynie niewiele ponad 100 tys. widzów, podczas , gdy we Francji pół miliona. Ludzie, obejrzyjcie ten film! -zwłaszcza w Polsce powinien być oglądany. Ale w spokoju i skupieniu. Film jest obecnie do zobaczenia w ramach promocji Żywca 101 filmów: trzeba tylko się zalogować i wklepać kod spod kapsla albo zawleczki.

Drugi film: Dzikie historie. Uhahany wróciłem z ostatniego DKFu – argentyński czarny humor. Mocny, krwisty, grubo ciosany i ostatecznie bardzo śmieszny – gdy już człowiek wejdzie w konwencję. Bo na początku to trochę nie wie, czy to już? Śmieszne czy straszne? Potem jest coraz lepiej, a na końcu bardzo dobrze. Sześć historii opowiadających o tym, co się dzieje, gdy porządnym ludziom puszczają nerwy- i ostatecznie: hamulce (miałem tak ze trzy razy w życiu, ale nie aż tak jak ci w filmie…). Każda historia jest zupełnie inna a motywem przewodnim jest dzikość, która się wyzwala – gdy narastają emocje i w pewnym momencie człowiek mówi : dość! i następuje spektakularna jazda bez trzymanki, a potem już nic nie jet tak jak dawniej .  Taki moment następuje – w zależności od historii – pod wpływem nagłego impulsu, bądź też długiego dojrzewania. Najbardziej smakowita jest ostatnia opowieść , z panną młodą w roli głównej, która doznaje przemiany i oświecenia na własnym weselu.Tej pannie młodej podczas sceny na wysokim dachu pewien kucharz radzi, że jeśli będzie się przejmowała tym, co sobie myślą ludzie , to daleko w życiu nie zajedzie. I wtedy się zaczyna. Warto! (świetna muzyka!)

Swoją drogą – a gdyby tak zastosować to do bloga – to co by to było?? Nie przejmować się co ludzie pomyślą i pisaaać – bez hamulców, ograniczeń, wyłączając „krytyków wewnętrznych”, społeczne konwenanse – to co naprawdę ma się w głowie, bez ugrzeczniania, łagodzenia itp. Ciekawe co by się działo? Wyobrażam sobie, że połowa czytelników by uciekła, druga połowa przybyła. Do przemyślenia. Pannie młodej wyszło na dobre. A i sam Pan Jezus mówił, że „prawda was wyzwoli”, nie? 🙂

I jeszcze Mów mi Vincent z moim ulubionym facetem: Billem Murray’em. No Między słowami, to to nie jest. Ale obejrzałem z ogromną przyjemnością. Lubię historie o gościach grubo po pięćdziesiątce, doświadczonych przez życie. Oni są „mądrzejsi inaczej”, trzymają dystans i też nie obchodzi ich „co ludzie powiedzą”. I ten dystans czyni różnicę. Z takim to by człowiek usiadł przy piwie i pogawędził, nie martwiąc się zupełnie brakiem prawej jedynki… W każdym razie Bill w roli mentora zagubionego dzieciaka i opiekuna niepodlewanego kwiatka wypadł szczerze i autentycznie. Taka ballada na sobotni wieczór.

* * *

a tak poza tym: śniło mi się , że obudziła mnie żoncia mówiąc, że na moim blogu jest ponad 100 komentarzy i ludzie się o coś kłócą, i żebym jakoś interweniował. Nie wiem jak może się śnić, że ktoś ciebie budzi?? -ale tak było… niestety nie wiem o co chodziło, bo gdy już miałemsię zabrać do łagodzenia sporów, obudziłem się naprawdę…

dzisiaj będę próbował przekonać Nowego Szefa do kupienia służbowego laptopa, bo mój staruszek już ledwie zipie i mówi, że nie chce jeździć do pracy… Nie chwaląc się, ostatnio miałem kilka sukcesów, Nowy Szef powinien mieć dobry humor.. do tego jako „Ceryfikowany Specjalista od Wywierania Wpływu” 😀 użyję wszystkich swoich tajemnych mocy… Trzymajcie kciuki 😉